Skip to content Skip to footer

Od carskiej tiurmy do peerelowskiej katowni

Wstęp

Trudno przecenić rolę, jaką więzienie przy ulicy Rakowieckiej na warszawskim Mokotowie odegrało w historii komunistycznego aparatu represji. Obsadzone i zarządzane przez funkcjonariuszy resortu bezpieczeństwa stało się jednym z najbardziej złowieszczych symboli budowy, a następnie utrwalania władzy komunistycznej w Polsce. Zatrudnieni w nim ludzie bezwzględnie oddani partii komunistycznej realizującej pod czujnym okiem doradców z NKWD imperialną politykę Związku Sowieckiego, eliminowali jej potencjalnych przeciwników. Dla żołnierzy podziemia niepodległościowego oraz osób uznanych przez władze komunistyczne za szczególnie niebezpieczne „Mokotów” był nader często ostatnim etapem życia. Ludzie ujęci przez funkcjonariuszy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego (UBP) przechodzili tu śledztwo, w trakcie którego byli torturowani, potem zaś, po otrzymaniu wyroku śmierci, oczekiwali na jego wykonanie. Los taki stał się udziałem wielu bohaterów Polski Podziemnej, żołnierzy Armii Krajowej, Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, Narodowych Sił Zbrojnych, Narodowego Zjednoczenia Wojskowego i innych organizacji niepodległościowych.

Szeroko rozbudowane struktury resortu bezpieczeństwa publicznego pozostają jedną z najbardziej tajemniczych i przerażających instytucji Polski Ludowej. Przez długie lata wiedzę o Urzędu Bezpieczeństwa (UB) historycy czerpali z ogłoszonych na antenie Radia Wolna Europa, a następnie opublikowanych za granicą relacji ppłk. Józefa Światły – zbiegłego na Zachód najwyższego rangą funkcjonariusza UB, oraz przecieków ze śledztw prowadzonych podczas krótkiej gomułkowskiej odwilży lat 1956–1958 i wspomnień ofiar represji. Dopiero przemiany ustrojowe po 1989 roku oraz utworzenie Instytutu Pamięci Narodowej pozwoliły na poszerzenie zakresu badań, a przede wszystkim stopniowo umożliwiły dostęp do konsekwentnie utajnianych do niedawna dokumentów archiwalnych. Nie oznacza to jednak, że zyskaliśmy już na ten temat pełną wiedzę. Mimo wielu lat poszukiwań do dziś nie udało się odnaleźć dokumentacji aparatu bezpieczeństwa, a także służb więziennych, dotyczącej pochówków ofiar komunistycznych więzień – osób zamordowanych w śledztwie, zmarłych w wyniku warunków panujących w więzieniach i aresztach oraz straconych na mocy wyroków sądów państwa komunistycznego.

Jest swoistym paradoksem, że dziś w specjalistycznych periodykach publikuje się sowieckie dokumenty dotyczące pochówków przyłagrowych, podczas gdy analogiczna polska dokumentacja nadal pozostaje nieznana! A przecież wiemy o ponad 5 000 osób straconych na mocy wyroków sądowych, blisko 22 000 osób zmarłych w więzieniach i obozach, nie licząc trudnej do określenia liczb osób zamordowanych w śledztwie lub w wyniku innych działań pozaprawnych. Wiedza o komunistycznym okresie funkcjonowania więzienia przy Rakowieckiej w Warszawie jest już dość duża, nadal jednak niepełna.

Więzienie dla kryminalnych

 

Budowę Więzienia Poprawczego w Mokotowie rozpoczęto wmurowaniem kamienia węgielnego 26 września 1902 r. Oficjalne otwarcie nastąpiło w obecności ówczesnego gubernatora warszawskiego Dymitra Mikołajewicza Martynowa 24 listopada 1904 r. Położony przy drodze Rakowieckiej ok. 6-hektarowy teren podzielono wówczas na trzy części: wzniesiony na planie krzyża gmach główny, szpital oraz dom mieszkalny dla administracji i pracowników więzienia. 

Pomimo wysokiego jak na ówczesne czasy standardu urządzenia i wyposażenia więzienia, niemal natychmiast po rozpoczęciu działalności zyskało sobie ono opinię ciężkiego. Początkowo kierowano doń więźniów kryminalnych, ale już kilka miesięcy później głównymi lokatorami byli uczestnicy Rewolucji w Rosji 1905-1907. Właśnie brutalny sposób traktowania więźniów, znęcanie się nad nimi, stosowanie kary chłosty i karceru, złe odżywianie, przepełnienie oraz wysoka śmiertelność wśród osadzonych, ugruntowały u warszawiaków ponurą sławę tego miejsca.

Katastrofalnie pogarszające się warunki przetrzymywania więźniów wymusiły na władzach więziennych w 1908 r. decyzję o zwiększeniu liczby cel. Zaadaptowano wówczas na cele pomieszczenia kuchni, piekarni i warsztatów, przeniesionych do nowo wzniesionego budynku.

W latach 1908-1915 w więzieniu przetrzymywano od 1 600 do 1 800 więźniów, w tym ok. 1 300 skazanych na katorgę.

I wojna światowa

 

Wybuch I wojny światowej, a następnie szybko zmieniająca się sytuacja na froncie zakończyła pierwszy okres funkcjonowania więzienia. W sierpniu 1915 roku Warszawę opuściły wojska rosyjskie, a ich miejsce zajęła armia niemiecka. Nowe władze okupacyjne ustanowiły Cesarsko-Niemiecką Dyrekcję Więzienną, której podporządkowano więzienie przy Rakowieckiej, nadając mu nazwę „Więzienie Karne w Mokotowie”. Zamiana okupantów drastycznie pogorszyła warunki przetrzymywania więźniów, spowodowała też zaostrzenie stosowanych metod śledczych. Niemcy „zmodernizowali” np. karcery w ten sposób, aby przetrzymywani w nich nago więźniowie kaleczyli sobie ciała o ostre elementy ścian i podłóg.

W 1916 r. okupacyjne władze niemieckie włączyły Mokotów w administracyjny obszar Warszawy. Droga Rakowiecka zyskała nazwę ulicy, a znajdujące się przy niej wiezienie otrzymało nazwę „Więzienie Warszawa Mokotów”. 

Przejęcie więzienia przez władze polskie nastąpiło 1 września 1918 r., w ramach umowy zawartej pomiędzy Tymczasową Radą Stanu Królestwa Polskiego a niemieckimi władzami okupacyjnymi, reprezentowanymi przez generał-gubernatora Hansa Hartwiga von Beselera.

Dwudziestolecie międzywojenne 

 

W odrodzonej Polsce więzienie mokotowskie było jednym z największych i najcięższych zakładów karnych.

Rozporządzeniem prezydenta Rzeczypospolitej z 7 marca 1928 r. więzienie Warszawa Mokotów zaliczone zostało do I klasy, tj. stało się zakładem przeznaczonym „do odbywania kar: ciężkiego więzienia, więzienia zastępującego dom poprawczy i kar więzienia wymierzonych na czas powyżej trzech lat”. Nie wolno było jednak umieszczać w nim więźniów z wyrokami powyżej sześciu lat, zasada ta nie dotyczyła recydywistów.

Od 1937 r. struktura mokotowskiego więzienia obejmowała trzy karne ruchome ośrodki pracy, do których kierowano więźniów z wyrokami od kilku miesięcy do dwóch lat. Przebywających w tych ośrodkach więźniów zatrudniano przy pracach melioracyjnych, drogowych oraz leśnych.

 

II wojna światowa

 

Wybuch II wojny światowej diametralnie zmienił sytuację w więzieniu. Dekretem prezydenta RP o amnestii, od 2 do 8 września zwolniono znaczną część więźniów, a pewną ich grupę ewakuowano w kierunku wschodnim. W zakładzie pozostali tylko nieliczni. Zwolniono również część funkcjonariuszy, których wcielono do Straży Obywatelskiej m.st. Warszawy. 

W czasie bombardowań w 1939 r. uszkodzone zostały niektóre budynki więzienia. 28 września 1939 r. do Warszawy wkroczyły wojska niemieckie, które od razu przejęły zarządzanie więzieniem. Przetrzymywano w nim wówczas m.in. bohaterskiego prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego oraz grupę oficerów Wojska Polskiego, oskarżonych o rzekome okrucieństwa wobec dywersantów niemieckich podczas kampanii wrześniowej. 

Więzienie mokotowskie jako jedyny z warszawskich zakładów karnych zachowało swoją przedwojenną specjalizację – więzienia dla przestępców kryminalnych. Jako jedyne podlegało też niemieckiej policji kryminalnej Kripo. Więźniów politycznych przetrzymywano w innych miejscach odosobnienia na terenie Warszawy.

Mimo oficjalnego statusu w marcu i kwietniu 1940 r. trafiali tam również więźniowie nie kryminalni, m.in. słynny olimpijczyk Janusz Kusociński. W tym też czasie przy Rakowieckiej umieszczono po raz pierwszy kobiety (w marcu 1940 r. było ich 75).

Od maja 1940 r. w więzieniu ponownie przebywali wyłącznie pospolici przestępcy. Lawinowo rosła liczba więźniów. W czerwcu 1940 r. znajdowało się ich tam 1 975, a w  listopadzie 1941 r. przetrzymywano 2 505 więźniów. 

Przez cały okres okupacji służbę w więzieniu mokotowskim pełniło ok. 140 strażników różnego szczebla. Przyjmowany ponownie polski personel zmuszano do podpisania deklaracji posłuszeństwa wobec władz niemieckich.

Masakra w Powstaniu Warszawskim

 

Część Mokotowa, w której zlokalizowane jest więzienie, należała w okresie okupacji do tzw. dzielnicy niemieckiej, a niemal wszystkie budynki wokół zajęte były przez hitlerowskie wojska, dlatego podczas Powstania Warszawskiego atak polski wobec miażdżącej dysproporcji sił i środków załamał się już pierwszego dnia. Wprawdzie dowodzeni przez ppor. Kazimierza Grzybowskiego ps. „Misiewicz” żołnierze AK zaatakowali więzienie, ale po kilku godzinach walki z siłami SS zostali odparci. W więzieniu przetrzymywanych było wówczas ok. 800 więźniów, w tym 41 nieletnich. W tym czasie los skazanych był już przesądzony: decyzją komendanta miasta generała-porucznika Reinera Stahela wszyscy mieli zostać zamordowani. 

Wstrząsający opis tej zbrodni przekazał w maju 1948 r. Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie Antoni Porzygowski, więzień „Mokotowa”, który cudem uniknął śmierci: 

„W dniu 2 VIII 1944 r. około godziny 16-tej oddział SS, zdaje się z koszar położonych naprzeciwko więzienia zajął więzienie. SS-mani zabrali więźniów z dwóch oddziałów na dole, gdzie siedzieli więźniowie pod śledztwem. Kazali im kopać doły długości 25 m do 30 m, szerokości 2 m, głębokości 1 m. Wzdłuż pawilonu X po stronie pralni, drugi na placu spacerowym od strony ulicy Aleje Niepodległości, trzeci na placu spacerowym od strony ulicy Kazimierzowskiej. Widziałem to z okien mojej celi na pierwszym piętrze od strony placów spacerowych, widziałem, jak w czasie kopania dołu przez więźniów grupa ok. 12 SS-manów piła wódkę z pełnych butelek litrowych wyjmowanych ze skrzyni. Po wykopaniu dołów widziałem, jak SS-mani kazali stanąć twarzą do dołu grupie około 60 więźniów, którzy kopali i strzelali do nich z ręcznych karabinów maszynowych od tyłu. Słyszałem, jak SS-mani otwierali na pierwszym piętrze cele i zabierali więźniów, których następnie przyprowadzili do dołów grupami po kilkunastu i rozstrzeliwali od tyłu. Niektórym przed rozstrzelaniem kazali zdejmować buty i ubranie. Widziałem, jak w ten sposób rozstrzelano część więźniów, także z izby chorych. […] Posłyszałem, iż do mojej celi zbliżają się SS-mani i wtedy ukryłem się pod łóżkiem. Byłem wtedy tylko w celi z Janem Landzkim (pod śledztwem za handel nielegalny). […] SS-mani zabrali najprzód Landzkiego. Następnie SS-man podniósł łóżko i zaczął mnie kopać nogami i wyprowadził mnie nieco później. Schodząc z pierwszego piętra, widziałem na parterze Landzkiego w grupie innych więźniów. […] Mnie wyprowadzono pojedynczo do dołu koło kotłowni na placu spacerowym od strony Alej Niepodległości. SS-man kazał mi odwrócić się twarzą do dołu, strzelił i kopnął nogą. Kula przeszła mi za uchem (słyszałem świst) i upadłem twarzą na zwłoki. Leżałem bez ruchu, a po chwili już oprzytomniałem. Na mnie padały zwłoki. Słyszałem strzały egzekucyjne oraz dobijające rannych, gdy ktoś się poruszył. W pewnej chwili nie mogąc znieść ciężaru zwłok, postanowiłem wstać i skończyć życie, byłem pewny, że SS-mani zaraz po podniesieniu się zastrzelą mnie. Spojrzałem do góry i zobaczyłem, że nikogo nade mną nie ma. Z trudem wydostałem się spod trupów, gubiąc portfel i wyczołgałem się pod kotłownię, gdzie się zagrzebałem w miał. Razem ze mną wydostał się spod trupów więzień, którego nazwiska nie znam. Wiem, że rozstrzelano mu wtedy ojca i brata. Był sam ranny w ucho prawe”. 

Więźniowie obserwujący z wyższych pięter głównego budynku przebieg egzekucji podjęli próbę samoobrony. Jej przebieg opisał jeden z uratowanych więźniów:

„Kiedy zaczęła się egzekucja, więźniowie podnieśli ogromny wrzask, wołając o pomoc ze strony powstańców. Krzyk ten usłyszeli chorzy będący w oddzielnym budynku i lżej chorzy po prześcieradłach wdrapali się na strych, a w nocy poprzez mur uciekli. Ciężko chorych Niemcy zmusili do wyjścia i nad dołem zastrzelili. […] Następnym oddziałem miał być oddział VI, na którym byłem i ja (cela 32). Widząc, co się dzieje, postanowiliśmy próbować ucieczki lub zginąć w walce. W tym czasie kiedy trwała egzekucja, my przy pomocy ław wybiliśmy drzwi od cel na korytarz (cela 32, 34), dokładnie już nie pamiętam, i na korytarzu podpaliliśmy sienniki i słomę, uprzednio już wyrzucone, tworząc ogromną barykadę. Kiedy Niemcy zobaczyli, że cały korytarz jest w ogniu, otworzyli ogień wzdłuż korytarza. Wszystkich drzwi do cel nie można było otworzyć, więc więźniowie powybijali dziury w ścianach od jednej do drugiej celi i w błyskawicznym tempie, nie będąc narażonym na ostrzał, mogliśmy swobodnie poruszać się wzdłuż całego oddziału VI. Niemcy, nie mogąc przez ogień przejść, wkroczyli na oddział VII. Z celi 36 ocalał tylko jeden, co zdążył ukryć się w sienniku. Po bohatersku zachowała się cela 37. Kiedy trzech Niemców weszło do celi, jeden z młodych chłopaków stawił opór, a kiedy otrzymał postrzał i runął na asfalt celi, rozwścieczony Niemiec rzucił się na niego. Było to jakby hasłem dla więźniów. Porwali za kubki, miski, noże i co kto miał pod ręką i dalej na Niemców. Dwaj Niemcy uciekli na korytarz, a w międzyczasie jeden z więźniów wyrwał granaty zza pasa ubitego już Niemca i rzucił je na korytarz za uciekającymi. Po wybuchu granatów Niemcy uciekli na dół po pomoc (oddział VI, VII, IX były na drugim piętrze), lecz więźniowie z oddziału VI, korzystając z ich osłupienia, zbudowali potężną barykadę z żelaznych łóżek (wyrwane ze ścian), stołów i ław, uniemożliwiając w ogóle dojście z dołu po schodach na nasze oddziały VI, VII i IX. Dokoła barykady podłożone były sienniki ze słomą, ażeby na wypadek ataku podpalić je. W tym samym czasie ubitego Niemca z celi 37 wsadzono głową do ogromnej beczki z wodą stojącej na korytarzu, zabierając granaty i pistolet. Resztę drzwi na oddziale VII piorunem wybito, po czym przystąpiliśmy do rozbijania drzwi oddziału IX, gdzie byli trzymani tzw. »małolatki« do lat 16 czy 17. W czasie całej tej akcji zapadł wieczór i po wybiciu wszystkich drzwi stojących na przeszkodzie oraz wybiciu dziur w ścianach (gdzie nie było innego wyjścia) i dachu, po murach i dachach wśród ulewnego deszczu w nocy z 2 na 3 sierpnia 1944 r. uciekliśmy na Aleje Niepodległości. Teoretycznie więc ocalał cały oddział VI i IX oraz VII bez celi 36. Piszę teoretycznie, bo dużo zginęło jeszcze w czasie samej ucieczki lub też później w powstaniu”.

Nie jest znana liczba więźniów, którym udała się ucieczka. Nie znamy również dokładnie losu polskiej kadry. W dniu wybuchu Powstania wszystkim będącym wówczas na służbie SS-mani odebrali broń i zamknęli ich w celach. Najprawdopodobniej zostali oni zamordowani razem z więźniami. 

W sierpniu 1944 r. teren więzienia wykorzystywany był przez Niemców jako miejsce masowych egzekucji mieszkańców Mokotowa. Budynki więzienia przez cały okres Powstania pozostawały w rękach okupanta, dlatego też wkraczające do Warszawy w styczniu 1945 r. jednostki Armii Czerwonej, a wraz z nią żołnierze ludowego Wojska Polskiego zastali więzienie przy Rakowieckiej w niemal nieuszkodzonym stanie. 

Czas komunizmu

 

Władze komunistyczne niezwłocznie wykorzystały gmach więzienia „zgodnie z przeznaczeniem”. Niestety, niewiele można powiedzieć o historii więzienia w pierwszych miesiącach 1945 r. Placówka została obsadzona przez jednostki armii sowieckiej, które stacjonowały tu najprawdopodobniej do połowy marca 1945 r., kiedy to obiekt przekazano Departamentowi Więziennictwa i Obozów Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Na terenie więzienia prowadzone były wówczas prace ekshumacyjne – wydobywano zwłoki zamordowanych przez Niemców w czasie Powstania Warszawskiego więźniów i mieszkańców Mokotowa. 

Trudno byłoby odtworzyć historię więzienia przy Rakowieckiej bez przywołania wspomnień osób tam przetrzymywanych. Ich pamięć oraz zapiski są dla historyków wręcz bezcennym źródłem informacji, pozwalającym na odtworzenie czasu, gdy „gwałt uchodził za męstwo, a cnota i patriotyzm były reliktem przeszłości”. 

Stanisław Krupa, żołnierz harcerskiego batalionu Armii Krajowej „Zośka” i uczestnik Powstania Warszawskiego, tak opisał po latach pierwsze chwile spędzone na Rakowieckiej:

„W MBP przebywałem krótko. Zaprowadzono mnie do jakiegoś pokoju na parterze. Nareszcie zobaczyłem mundur, za biurkiem siedział jakiś major. 

– Spisać personalia i na »Dziesiątkę«. U nas nie ma już wolnych cel. Tylko się pospieszcie, bo się tu dziś zakorkujemy…

Po 20 minutach wsiadłem ponownie do »cytryny«, w takiej samej eskorcie, a po dalszych 10 minutach stanęliśmy przed bramą więzienia przy ul. Rakowieckiej na Mokotowie. Otwarła się niemal natychmiast, jakby nas oczekiwano. Szczęknęły ciężkie drzwi, po nich jedna i druga krata, długi korytarz, znowu dwie kraty i opuściliśmy główny gmach. Stanęliśmy przed wąskim, długim pawilonem, z wejściem w szczytowej ścianie. Znowu zaskrzypiały drzwi, szczęknęła krata. Przekazano mnie jakiemuś facetowi w mundurze podobnym do wojskowego. Mój dotychczasowy opiekun niedbale zasalutował i opuścił pawilon, a nowy, nie spojrzawszy na mnie, zastukał w kolejną żelazną kratę. Z głębi korytarza nadszedł drugi mundurowy i od wewnątrz otworzył bramkę.

– Za mną – rzucił w moją stronę.

Znalazłem się w długim, słabo oświetlonym korytarzu, po jego obu stronach ciągnęły się jedne przy drugich drzwi z judaszami. Na wysokości I piętra, po obu stronach korytarza, przy ścianach biegła żelazna galeryjka, wiodły na nią żelazne schody. Mój »przewodnik« skierował się na te schody, ja za nim. Stanęliśmy przed jakimiś drzwiami. Zgrzytnął klucz…”.

Przywożeni na Rakowiecką więźniowie wiedzieli, dokąd trafiają. Więzienie to cieszyło się ponurą sławą niemal od pierwszych dni funkcjonowania jako jednostka Wydziału Więzień i Obozów MBP. Zatrzymanych straszono tym miejscem już podczas wstępnych przesłuchań w siedzibach UB, w celu psychicznego zmiękczenia i wymuszenia obszernych zeznań. Ale to, że ktoś uległ strachowi i złożył je, nie oznaczało bynajmniej, że nie zostanie tam osadzony. Placówka, pełniąca funkcję więzienia śledczego, przeznaczona była dla tych, wobec których resort bezpieczeństwa miał poważniejsze plany niż pojedyncze przesłuchanie. 

Niezwykle interesująca jest kwestia umiejscowienia więzienia przy ul. Rakowieckiej w strukturach MBP. Formalnie podlegało ono Departamentowi Więzień i Obozów MBP, w rzeczywistości jednak większą częścią więzienia zarządzał od 29 czerwca 1947 r. (tj. od momentu utworzenia) dyrektor Departamentu Śledczego MBP Józef Różański. Podlegały mu pawilony X, XI oraz, od jesieni 1949 r., tzw. Pałac Cudów. Placówka była klasycznym przykładem więzienia śledczego, w którym, poza przetrzymywaniem zatrzymanych osób, przebiegało całe śledztwo: prowadzono przesłuchania, przygotowywano akt oskarżenia, toczyły się rozprawy sądowe.

Od miejsca tego odstraszała zarówno jego architektura, jak i historia okupacyjna. „Po przekroczeniu bramy od wspomnianej ulicy Rakowieckiej, po prawej stronie widziało się Pawilon Ogólny, rozciągający się wzdłuż ulicy w kształcie litery »T«. Prawe jego skrzydło zajmowali mężczyźni, lewe przeznaczone było dla kobiet, tam też znajdował się szpital więzienny. To skrzydło wysunięte było w kierunku ulicy Rakowieckiej. W piwnicach znajdowały się cele i małe pojedynki, nad nimi dawna kaplica. Za Pawilonem Ogólnym, prostopadle do ulicy Rakowieckiej, usytuowany był Pawilon Śledczy – »Dziesiątka«. Ostatnie jego piętro stanowiły malutkie cele, stanowiące tzw. »Jedenastkę«. Na lewo od tego budynku w końcu 1949 roku uruchomiono pawilon, w którym przeprowadzano przesłuchania. Był on połączony podziemnymi przejściami z »Dziesiątką«. Po 1950 roku Pawilon Śledczy przedłużono, dobudowując z tyłu tzw. »Dwunastkę«. W celach tam znajdujących się były lepsze warunki. Siedzieli w nich ludzie z tzw. »odchylenia gomułkowskiego«, tam też przebywał Moczarski z generałem SS Stroopem. Obok »Dwunastki« stał też mały pawilon, w którym wykonywano wyroki śmierci. Skazanych za przestępstwa kryminalne i za współpracę z Niemcami wieszano. Więźniów politycznych natomiast prowadzono do specjalnej celi, a na schodach z kilku stopni otrzymywali strzał w tył głowy. Relacje te przekazywali więźniowie niemieccy, którzy często wynosili ciała pomordowanych. W późniejszym czasie celę przeznaczoną na wykonywanie wyroków śmierci urządzono w podziemiach »Dwunastki«. Miała ona już osłonę akustyczną, tak że od tego czasu nie słychać było odgłosu wystrzałów podczas egzekucji więźniów politycznych”.

 

X Pawilon

Najbardziej ponurą sławę zyskał Pawilon X, podlegający Departamentowi Śledczemu MBP. Znajdujące się w nim cele (26-27 na każdym piętrze) miały wymiary ok. 2 na 3,5 m. W okresie międzywojennym przeznaczone były dla jednej osoby. W okresie stalinowskim siedziało w nich od sześciu do ośmiu osób. W każdej celi, w rogu przy drzwiach, stał niczym nieosłonięty sedes z bieżącą wodą. Pod sufitem znajdowały się małe okna z solidnymi kratami, dodatkowo zabezpieczone od zewnątrz grubą blachą, zwaną blindą. Łóżek w celach nie było – więźniowie spali na siennikach rozkładanych na betonowej podłodze.

 

Wszystkich więźniów budzono już o godz. 5 rano. Myli się w sedesie. Kilka minut po pobudce odbywał się poranny apel, podczas którego stali na baczność pod ścianą. Po apelu pozwalano zabrać ubranie i buty, które po wieczornym apelu wystawiano na korytarz. Około 6 rano rozdawano więźniom śniadanie, na które składały się kubek zbożowej kawy i kawałek chleba.

Od godz. 7 rozpoczynały się przesłuchania. Nigdy nie było wiadomo, kto będzie na nie wezwany, a samo wyczekiwanie było dodatkową formą tortury psychicznej.

 

Teoretycznie przesłuchania trwały do godz. 15. W praktyce porę wybierali sami oficerowie śledczy i to oni decydowali, czy śledztwo będzie trwało cztery czy dwadzieścia cztery godziny. 

 

Więźniów przebywających w Pawilonie X nie wyprowadzano na spacery. Nie byli również prowadzani do łaźni, na pierwszą kąpiel mogli liczyć dopiero po przeniesieniu do Pawilonu Ogólnego.

 

Do jesieni 1949 r. przesłuchania odbywały się na ostatnim piętrze Pawilonu X, z którego bardzo często dochodziły krzyki torturowanych. Potem przeniesiono je do specjalnie w tym celu wybudowanego pawilonu, nazwanego przez więźniów Pałacem Cudów, który z Pawilonem X łączyło podziemne przejście. Znajdujące się w nim pokoje przesłuchań wyposażono w specjalną izolację akustyczną i wygłuszone drzwi, aby nie było słychać krzyków. Jeden z torturowanych tam więźniów wspominał: „Bito mnie pięściami i linijką – po twarzy i po rękach, bito metalowym prętem w nogi pod kolana. Jak mięśnie zdrętwiały i padałem, podnoszono mnie kopniakami. Kopano, gdzie popadło, najchętniej w krocze. Kiedy moi oprawcy stwierdzili, że bicie już na mnie nie działa, sięgali po inne sposoby. Wiązano mi ręce oraz nogi i sadzano na haku, w ten sposób, że plecami opierałem się o ścianę, a wyciągnięte, skrępowane nogi opierano o taboret. Boże, cóż to za koszmarna tortura. Cały ciężar ciała spoczywa na centymetrowej grubości końcówce wbitego w ścianę i zagiętego – w pewnej odległości i pod kątem prostym – żelaznego haka. W dodatku sadzają cię tak, żebyś opierał się na kości ogonowej. Nawet niewielkie poruszenie powoduje, że hak wbija się w odbytnicę. Ile razy ja przy tej operacji mdlałem…”.

 

Wymuszone torturami zeznania były podstawą do przygotowania aktu oskarżenia i zamknięcia śledztwa. Rozprawy odbywały się bardzo często na terenie więzienia. W żargonie więziennym nazywano je „kiblówkami”, przeprowadzano je bowiem w celach, a oskarżony siedział zazwyczaj na sedesie, przez więźniów zwanym „kiblem”. Rozprawy były tajne i nieraz odbywały się bez udziału obrońców. 

 

Bohater Bitwy o Anglię, mjr Stanisław Skalski, po prawie dwóch latach śledztwa sądzony w procesie „kiblowym”, opowiadał: „Pamiętam, był Wielki Piątek. Jak mnie wywołali z celi, akurat oddziałowy wydawał obiad. Zdążyłem go wziąć, ale nie zdążyłem zjeść. »Prędzej, prędzej«, ponaglał strażnik. Nawet nie wiedziałem, że idę na swój proces. Gdy wróciłem, zupa była jeszcze ciepła. Ile więc mógł trwać cały proces – pół godziny maksimum. Sądził mnie major Widaj. Do niczego w śledztwie, jak i na rozprawie się nie przyznałem. Jedyny świadek, jakiego wezwano – Władysław Śliwiński – też zaprzeczył, abym przekazywał mu jakieś wiadomości lub orientował się w jego szpiegowskiej działalności…

Mimo to ogłoszony wyrok brzmiał: Sąd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej uznaje Stanisława Skalskiego, byłego majora WP, za winnego działalności szpiegowskiej na rzecz Stanów Zjednoczonych oraz Anglii i za to skazuje go na karę śmierci”.

 

„Pałac Cudów” i karcery

 

Na początku 1950 r. do Pawilonu X dobudowano Pawilon XII. Podobnie jak pawilony X, XI i Pałac Cudów, formalnie podlegał on Departamentowi Więziennictwa i Obozów MBP, w rzeczywistości był jednak zarządzany przez Biuro Specjalne MBP, a od 31 listopada 1951 r. przez utworzony z tą datą Departament X MBP. Warunki panujące w nowym budynku były o wiele lepsze niż w pozostałych. Cele były większe i przetrzymywano w nich mniejszą liczbę więźniów, m.in. przebywali tam byli przedstawiciele władzy oskarżani o „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”. Według przetrzymywanego od 13 stycznia 1953 r. na Rakowieckiej gen. Józefa Kuropieski, naczelnikiem Pawilonu XII był mjr Adam Bień. Również w tym pawilonie ostatnie piętro przeznaczono na pokoje przesłuchań, ale to tamtejszy karcer, a nie one, wzbudzał największe przerażenie.

Jeden z więźniów Rakowieckiej tak opisał to miejsce: „W końcu korytarza cela o wymiarach metr na metr, tak żeby delikwent nie mógł się położyć. Bez okna. Zastępował je malutki otwór wentylacyjny – w lecie zamykany, zimą otwierany. Powierzchnia ścian i podłogi bardzo szorstka, wykładana gruboziarnistym, ostrym żwirem. A siedziało się nago i boso. Jeszcze jeden ciekawy pomysł konstrukcyjny. Podłoga w karcu była o kilka centymetrów niżej niż próg i podłoga korytarza. To ze względów higienicznych. Więźnia zamykano i niewiele się nim interesowano. Teoretycznie, za tzw. własną potrzebą wyprowadzano go wtedy, kiedy zażądał. W praktyce bywało różnie. Strażnik nie słyszał walenia w drzwi bądź nie miał akurat czasu, a mógł go nie mieć, i to bardzo długo, szczególnie w nocy. Więzień zaś nie wiedział, kiedy jest dzień, a kiedy noc. W karcerze na okrągło, 24 godziny na dobę, panował jednak półmrok. Stukał więc do drzwi, stukał i w końcu siusiał pod siebie, a nawet załatwiał grubszą potrzebę, tam gdzie stał. Karca nie czyszczono. »Skoroś taki świntuch, to stój w tym, co nalałeś«.

Gwoli prawdzie trzeba przyznać, że pensjonariuszowi karca dawano jeść tak samo jak innym więźniom. Czy on był w stanie zjeść, to już inne zagadnienie. I tak dzień po dniu, noc po nocy. Od czasu do czasu w uchylonych drzwiach zjawiał się oficer śledczy:

– No co, namyśliłeś się – będziesz mówił prawdę? Że co, że już powiedziałeś, że nie masz nic więcej do dodania. No to myśl dalej…

Po jakimś czasie – różnym u różnych ludzi – delikwent dostawał przywidzeń i omamów, żył jak w malignie. Niejeden nie wytrzymywał i przyznawał się do tego, co mu wmawiali i podpisywał, co mu dali do podpisania. Co później będzie, jaki dostanie wyrok – nieważne, byle skończył się ten koszmar”.

Niemal każda chwila pobytu więźniów w XII pawilonie oraz praca personelu były ściśle określone Regulaminem wewnętrznym Pawilonu „A”. Składał się on z trzech części: obowiązki komendanta pawilonu, obowiązki inspekcyjnych i obowiązki oddziałowych. Załącznik nr 1 szczegółowo opisywał przebieg dnia i wymagania wobec więźniów. Dla przykładu, „więźniowie po złożeniu kostek w celi ustawiają się w szeregu frontem do wyjścia trzy kroki od drzwi niezależnie od tego, ilu ich jest w celi, po otwarciu drzwi przez oddziałowego jeden z więźniów wykłada na korytarz ubrania, obuwie, ręczniki, miski, kubki, łyżki i okulary – jeżeli któryś z więźniów je posiada – i staje w szeregu na swoim miejscu. Inspekcyjny po sprawdzeniu stanu więźniów oraz krat i siatek w celi mówi »dobranoc« i oddziałowy zamyka drzwi. […] Wykładanie ubrań przez więźniów w czasie apelu rozpoczyna się od południowej strony po obu stronach jednocześnie z przerwami, to znaczy gdy wschodnia strona zamyka cele, to zachodnia otwiera, i tak na przemian, posuwając się ku części północnej. […] W czasie apelu światła jasne pogasić na korytarzach, a zapalić światła zielone. […] kąpiel więźniów odbywa się raz na dwa tygodnie, golenie raz w tygodniu”.

W celach śmierci

 

Więźniowie skazani na karę śmierci byli przetrzymywani głównie w kilkudziesięcioosobowych celach Pawilonu Ogólnego. 

Mieczysław Chojnacki, były żołnierz Armii Krajowej i Ruchu Oporu Armii Krajowej z Obwodu „Mewa”, skazany przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie na karę śmierci, wspominał po latach wygląd celi śmierci:

„Z magazynu przez dziedziniec wróciliśmy do budynku, w którym rejestrowano mnie i zaprowadzono na pierwsze piętro. Wszędzie po drodze otwierano i zamykano kraty przede mną i za mną, aż wreszcie na piętrze weszliśmy do dość długiego korytarza. Po lewej jego stronie widniało pięć czy sześć metalowych drzwi (krata okryta blachą stalową), zatrzymano mnie przy drugich od wejścia. Ze zgrzytem zamka oddziałowy otworzył je, wszedłem do środka i stanąłem oszołomiony ilością znajdujących się w tym pomieszczeniu ludzi, a było ich ponad osiemdziesięciu. Cela ta, a raczej sala, miała wymiary 10 × 6 m i około trzech metrów wysokości, o dwóch dużych zakratowanych oknach wychodzących na dziedziniec więzienny, a usytuowanych naprzeciwko drzwi. Z prawej strony od drzwi stały wzdłuż dłuższej ściany cztery stoły drewniane z desek gładzonych, ale niemalowanych i przy każdym po dwie duże ławy. Po lewej stronie od wejścia do celi widniała ułożona w rogu sterta sienników do wysokości 2 m, przykryta kocami bardzo wytartymi i gatunkowo lichymi, dalej przy ścianie dwie ławy, w drugim kącie przy oknie ubikacja. Zamiast podłogi położono beton, po którym więźniowie chodzący w drewniakach wydawali charakterystyczny stukot”.

Życie i tych więźniów przebiegało według ustalonych reguł. Pobudka następowała codziennie o godz. 6 rano. Składano wtedy w kącie celi w kostkę rozesłane na noc szczelnie na betonie sienniki, wypełnione niewielką ilością słomianej sieczki, które, wśród tumanów unoszącego się z nich pyłu, przykrywano kocami. Mycie odbywało się w dużych ustawionych na ławach misach, do których wodę nalewano z kranu znajdującego się przy sedesie. Potem więźniowie zakładali szare płócienne ubrania i czekali na śniadanie, które przynoszono między siódmą a ósmą. „Kalifaktorzy” (więźniowie porządkowi) w obecności strażnika rozdawali porcje chleba i nalewali do misek wodnistą kawę zbożową. 

Po śniadaniu więźniowie porządkowi (byli nimi zazwyczaj Niemcy) sprzątali salę, m.in. zmywając betonową podłogę. Czas do obiadu upływał na spacerowaniu „w kieracie”, to jest chodzeniu pojedynczo lub parami wokoło, czytaniu wypożyczonych z więziennej biblioteki książek, zajęciach gospodarczych lub dyskusjach. W tym też czasie, w godzinach pracy administracji więziennej, załatwiano sprawy administracyjne więźniów.

Około godz. 13 „kalifaktorzy” w asyście strażników roznosili składający się z jednego dania obiad. Zwykle serwowano wodnisty kapuśniak, zupę z kaszy, brukwi [czy to były dwie zupy – z kaszy lub brukwi? Jeśli tak, to tę brukwiową trzeba przenieść do kategorii zup jarzynowych] lub zupę jarzynową z suszonej marchwi. 

Czas wolny do kolacji spędzano podobnie jak przed południem. Między godz. 18 a 19 roznoszono kolację, którą stanowiła gorąca kawa zbożowa.

Około godz. 19 ogłaszano apel wieczorny: dowódca zmiany odbierał meldunek od starszego celi. Po apelu więźniowie rozbierali się i rozkładali na betonowej podłodze sienniki. Monotonię pobytu w celi śmierci przerywały momenty, zachowywane na zawsze w pamięci więźniów, wobec których zastosowano złagodzenie kary. 

Na wykonanie wyroku lub jego uchylenie więźniowie czekali zazwyczaj ok. 100 dni. Egzekucje odbywały się zwykle w porze apelu wieczornego lub późnym wieczorem. Więźniowie mogli się zorientować, że dzieje się coś ważnego, po zwiększonej liczbie i zachowaniu strażników oraz przeciągającym się czasie trwania apelu.

W okresie, gdy wyroki śmierci wykonywano m.in. w nieistniejącym dziś bunkrze za magazynem odzieżowym, ci z więźniów, którzy mogli wyjrzeć przez okno na więzienny dziedziniec, widywali rozstawionych wokół niego uzbrojonych strażników i prowadzony przez naczelnika swoisty kondukt udających się za ten budynek. Był to sygnał, że odbędzie się egzekucja. Nigdy nie było wiadomo, kto zostanie zabity.

Skazani na karę śmierci przebywali nie tylko w celach ogólnych, lecz również pojedynczych, byli także przywożeni z innych więzień Warszawy, m.in. z więzienia przy ul. 11 Listopada. Ostatnia droga skazanego wiodła wówczas z Pawilonu Ogólnego, wzdłuż magazynu odzieżowego, do bramy między owym magazynem i łaźnią, a stamtąd do oddalonego o kilkanaście metrów bunkra. Czasami, po upływie kilku sekund, słychać było pojedynczy przytłumiony strzał. 

 

Egzekucje

 

Zwłoki więźniów zabitych na Rakowieckiej w wyniku wyroków Wojskowych Sądów Rejonowych, nie były wydawane rodzinie. Do końca 1947 r., jako rzekomych zbrodniarzy hitlerowskich i kolaborantów, grzebano ich na łące przylegającej do cmentarza na Służewcu. Jednak od początku 1948 r. potajemnych pochówków dokonywano wyłącznie na terenie utworzonego w 1945 r. Cmentarza Komunalnego na Powązkach, dzisiaj wchodzącego w skład Cmentarza Wojskowego (obecnie kwatera „Ł”, tzw. „Łączka”).

Wszystkie pochówki odbywały się w nocy. Do wykopanego wcześniej grobu o głębokości ok. 2 metrów, szerokości ok. 70 cm i długości ok. 2 metrów, podjeżdżano samochodem (początkowo była to furmanka) i bezpośrednio zrzucano ciała do dołu. W większości przypadków grzebano zwłoki bez trumny, czasami w tzw. półtrumnie, czyli skrzynce zbitej z desek. Następnie dół zasypywano, a teren starannie zrównywano z ziemią. Zdarzało się, że do jednego dołu wrzucano po kilka ciał, zależnie od liczby wykonanych egzekucji.

Inaczej postępowano ze zwłokami osób, które zmarły lub zostały zamordowane na Rakowieckiej, lecz nie były po wyroku sądowym. Wszyscy byli oficjalnie grzebani również na terenie Cmentarza Komunalnego, lecz na terenie obecnej kwatery F. 

Poza opisanym bunkrem, w którym strzałem w tył głowy mordowano więźniów politycznych (w jego miejscu stoi obecnie budynek hotelowy Służby Więziennej), wyroki śmierci wykonywano w więzieniu przy ul. Rakowieckiej 37 i jeszcze w co najmniej trzech miejscach. Pierwszym z nich była niewielka cela w przejściu podziemnym łączącym Pawilon X z „Pałacem Cudów”, czyli wybudowanym jesienią 1949 r. pawilonem przesłuchań (dzisiaj znajduje się tam hydrofornia). Drugim miejscem była piwnica małego pawilonu stojącego obok Pawilonu XII (obecnie w budynku tym mieszczą się więzienne oddziały szpitalne), a trzecim parter głównego pawilonu, gdzie wyroki śmierci na więźniach kryminalnych oraz zbrodniarzach hitlerowskich wykonywano przez powieszenie. Tam, gdzie niegdyś ustawiona była szubienica, teraz znajdują się szatnie pracowników więzienia.

Poza celami „KS-iaków” w Pawilonie Ogólnym mieściły się też pomieszczenia dla więźniów, którzy mieli zostać przewiezieni do innych zakładów karnych. Warunki życia w tych celach były niezwykle trudne: przed wojną przeznaczano je dla 30-40 osób, po wojnie natomiast stłaczano w nich od 100 do 180 więźniów. Było tak ciasno, że w nocy, aby przewrócić się na drugi bok, trzeba było wydać komendę dla wszystkich więźniów. Na celę przypadała tylko jedna muszla klozetowa, która nierzadko służyła również jako umywalka. W związku z brakiem wody, pomimo starań więźniów o utrzymanie czystości, panował powszechny brud. Szczególnie dokuczliwe były dotkliwie gryzące wszy i pluskwy. Latem w przepełnionych celach było bardzo gorąco i duszno, co zwłaszcza u starszych osób powodowało zawały serca. Spacery na świeżym powietrzu trwały od kilku do kilkunastu minut na dobę – i pozwalano na nie tylko tym więźniom, którzy nie byli karani dyscyplinarnie. Podczas spacerów cele poddawane były rewizjom, młotkami sprawdzano też, czy nie podpiłowano krat. Częstym zjawiskiem było przeprowadzanie „kipiszów” w tym samym czasie, kiedy rozebranych do naga więźniów poddawano skrupulatnej rewizji osobistej. 

 

Szpital więzienny

 

Szczególnymi miejscami w mokotowskim więzieniu były izba chorych i więzienny Szpital Okręgowy, w których wycieńczeni długotrwałym śledztwem oraz fatalnymi warunkami panującymi w przepełnionych celach więźniowie znajdowali pomoc lekarską. Kierował ich tam lekarz ambulatorium, do którego zgłosić się mogli dwa razy w tygodniu. Przeznaczona dla 44 więźniów izba chorych była pierwszym miejscem, do którego trafiały osoby zakwalifikowane do dalszego leczenia w izolacji od pozostałych więźniów. Składała się ona z sal męskiej i kobiecej, dwóch izolatek i sali dla przewlekle chorych – w większości osób chorych na gruźlicę. Na przełomie 1947 i 1948 r. więźniowie przebywali w izbie chorych od trzech do sześciu dni, a następnie wracali do cel lub kierowano ich do Szpitala Okręgowego. 

Obok izby chorych znajdowała się tzw. cela matek, w której przebywały kobiety ciężarne oraz matki z dziećmi urodzonymi w więzieniu. W lutym 1948 r. przebywało w niej 17 więźniarek.

Regulowana przepisami ustalonymi przez Departament Służby Zdrowia MBP, opieka lekarska na terenie więzienia mokotowskiego teoretycznie zorganizowana była w następujący sposób: „Każdy z lekarzy wolnościowych opiekuje się dwoma oddziałami Więzienia. Opieka ta opiera się na systematycznym obchodzie przez lekarza i kontrolę przynajmniej raz w tygodniu tych oddziałów. Wpisuje następnie swoje uwagi w zeszytach kontroli sanitarnej, które znajdują się na każdym oddziale. Niezależnie od tego, lekarz melduje swoje spostrzeżenia Naczelnemu Lekarzowi. Poza tym każdy lekarz obchodzi raz w tygodniu obiekty Więzienia, tj. kuchnię, łazienkę, piekarnię i pralnię. Dalszym elementem pracy sanitarno-zapobiegawczej jest obchód przez felczera względnie siostrę, zgodnie z planem, dwóch oddziałów Więzienia. Przy tej sposobności siostra jest pierwszym filtrem dla ambulatorium, robiąc na miejscu drobne opatrunki. Obchód przez siostrę oddziałów jest synchronizowany z planem przyjmowania więźniów przez lekarza w ambulatorium. […] Lekarz internista w razie stwierdzenia podejrzenia o schorzenie weneryczne skierowuje więźnia do wenerologa i może on też skierować więźnia na prześwietlenie oraz badanie dodatkowe. Lekarz ambulatorium korzysta również z konsultacji chirurgicznej, ginekologicznej i w poważnych przypadkach psychiatry i okulisty. Lekarz ambulatorium skierowuje więźnia na Izbę Chorych względnie do Szpitala. Izba Chorych spełnia więc rolę podwójną, jest z jednej strony dalszym filtrem dla zgłaszających się ze skargami więźniów, poza tym są w niej leczone przypadki banalne, krótkotrwałe, jak np. anginy, bronchity itp.” W praktyce opieka lekarska pozostawiała jednak wiele do życzenia. Pomieszczenia znajdujących się na jednym z oddziałów ambulatorium i izby chorych były zniszczone i nieprzystosowane do funkcji, jaką miały pełnić. Notorycznie brakowało lekarstw, podstawowego sprzętu medycznego oraz środków opatrunkowych. Podobne braki sprzętu i instrumentów medycznych odczuwał personel szpitala, a szczególnie oddział chirurgii. Brakowało lamp operacyjnych, dużego sterylizatora operacyjnego, bielizny i ubrań ochronnych (w tym fartuchów operacyjnych), cystoskopu, aparatów do transfuzji krwi i dezynfekcji wody oraz mikroskopu. Bardzo często podczas operacji brakowało krwi i plazmy.

Szpital Okręgowy znajdował się w osobnym budynku. Przeznaczony był dla 100 osób i obejmował cztery oddziały: wewnętrzny, chirurgiczny, położniczy i skórno-wenerologiczny (znajdował się na jednym z oddziałów, obok izby chorych). Przebywający w nim więźniowie umieszczeni byli w czteroosobowych salach. Od października 1947 do stycznia 1948 r. hospitalizowano 1 353 więźniów (m.in. na oddziale położniczym odebrano w tym czasie dziewięć porodów). Średni pobyt chorego w szpitalu trwał 11-12 dni.

Na przełomie 1947 i 1948 r. kadra medyczna więzienia przedstawiała się następująco: czworo tzw. lekarzy wolnościowych (cywile zatrudnieni przez Wydział Zdrowia MBP), czworo lekarzy lub felczerów więźniów (więźniowie odbywający na Rakowieckiej karę), dwie pielęgniarki wolnościowe i sześciu sanitariuszy-więźniów.

Przebywający w Pawilonie Ogólnym więźniowie, o ile nie mieli nałożonych dodatkowych kar, mogli kontaktować się z rodziną. Odbywało się to w specjalnie przeznaczonej do tego celi, przedzielonej podwójnymi siatkami, między którymi chodził strażnik. W jednej z oddzielonych części siedzieli więźniowie, w drugiej osoby, które otrzymały zgodę na widzenie. W pomieszczeniu panował ogromny hałas. Samo spotkanie trwało zaledwie kilka minut. 

 
Epilog
 

Pobyt zatrzymanego na Mokotowie trwał od kilku do kilkunastu miesięcy. W momencie uprawomocnienia się wyroku więźniów strzyżono (dotyczyło to również kobiet), przebierano w więzienne drelichy i przenoszono do więzień karnych. Podróż zaczynała się od przejazdu specjalnym samochodem na dworzec, gdzie konwojowani więźniowie przesiadali się do specjalnych wagonów, tzw. więźniarek. Mężczyzn przewożono zazwyczaj do więzień we Wronkach i w Rawiczu, kobiety do zakładów karnych w Fordonie i Inowrocławiu. 

Brutalne przesłuchania, cuchnące, zarobaczone cele, upokarzający proces, a na końcu tej drogi strzał w głowę lub wieloletnie więzienie – takie były losy Polaków, którzy w latach 1945–1956 zetknęli się z ludźmi bezpieki w mokotowskim więzieniu. Pomimo blisko 50 lat, jakie upłynęły od tych tragicznych wydarzeń i opublikowania wielu wspomnień, są wśród byłych więźniów Rakowieckiej tacy, którzy nie chcą wspominać. Wolą pamiętać lata bojów z okupantem niemieckim i okres walki w niepodległościowym, antykomunistycznym podziemiu. Są z nich dumni, te wspomnienia nie bolą. 

Ich oprawcy również nie chcą wspominać tego okresu, choć z całkiem innych powodów. Według niepełnych danych, w więzieniu na Rakowieckiej zmarło lub zostało zamęczonych około trzech tysięcy osób. Większość z nich to żołnierze Polski Podziemnej. Wśród bohaterów Polski Podziemnej zamordowanych w „majestacie komunistycznego prawa” w więzieniu przy Rakowieckiej, znajdują się postacie będące symbolami walki o niepodległość. Wśród straconych jest gen. August Emil Fieldorf „Nil”, Szef Kedywu KG AK płk Antoni Olechowicz  „Pohorecki”, komendant eksterytorialnego Wileńskiego Okręgu AK i Ośrodka Mobilizacyjnego Wileńskiego Okręgu AK, legendarny dowódca 5. Brygady Wileńskiej mjr Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, przywódcy Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, w tym Łukasz Ciepliński „Pług” , rtm. Witold Pilecki – oficer AK, którego poświęcenie pozwoliło ujawnić prawdę o obozie w Oświęcimiu, komendant XVI Okręgu NZW Józef Kozłowski „Las”, dowódca 3. Brygady Wileńskiej AK Gracjan Fróg „Szczerbiec”, por. Lucjan Minkiewicz „Wiktor”, dowódca odtworzonej 6. Brygady Wileńskiej AK i komendant 11. Grupy Operacyjnej NSZ por. Stefan Bronarski „Liść”. Wśród zmarłych w wyniku metod śledczych i więziennych warunków znajduje się m. in. legenda kresowej AK – płk Aleksander Krzyżanowski „gen. Wilk”, komendant Wileńskiego Okręgu AK.

 

 

 

Skip to content